Brockley Sid Brockley Sid
1301
BLOG

Teatr obrazy czyli T. Słobodzianek-mistrz czy kretyn?

Brockley Sid Brockley Sid Kultura Obserwuj notkę 7

 

Merlin to postać mityczna, bohater legend arturiańskich, wielki czarodziej. Jest to również, niestety, tytuł sztuki wystawianej w Laboratorium Dramatu w Warszawie w adaptacji Tadeusza Słobodzianka. Poszukując, „wartościowej rozrywki głębokiej”, kupiłem bilety na przedstawienie Merlin, które odbyło się wczoraj o 19. Byłem również przekonany że trafię na przedstawienie dramatyczne nie katastroficzne, oraz że doznania których doświadczę, spowodują głębsze refleksje a nie odruch wymiotny od dziesiątej minuty przedstawienia.
Po Słobodzianku, można spodziewać się wiele, po to by zdobyć przychylność i być wystawianym, sprzedał już wcześniej duszę diabłu:
 
jednak tym razem przeszedł samego siebie, wielokrotnie znęcając się nad Chrześcijańską symboliką religijną, przeplatając całą, chorą historię pornografią i epatując przemocą.
Przedstawienie zaczyna się od muzyki hevy metalowej, którą częstowani są widzowie, już na kilka minut przed rozpoczęciem. Następnie, aktorzy w strojach w stylu zespołów hard rockowych, wprowadzają widza, w niby niebanalną opowieść o Merlinie – czarnoksiężniku, który miał zmienić świat. Merlin, syn szatana, oddany w służbę Bogu, postanawia stworzyć w Brytanii królestwo doskonałe. Władcą zostaje Artur, który powołuje Zakon Okrągłego Stołu – na znak równości wszystkich rycerzy, którzy przy nim zasiadają. Warunkiem powstania, królestwa idealnego jest znalezienie świętego Graala. Siedmiu rycerzy wyrusza w świat. Nie znajdują tego czego szukali, każdy powraca zarażony innym grzechem głównym i ostatecznie mordują się nawzajem. Wykrzykując, treść piosenki, początkowo na krzesłach, później na okrągłej scenie usytuowanej w centralnym punkcie teatru, „wprowadzają” w nastrój widzów. Reżyser tego dzieła (ja dalej będę używał słowa rzeźnik), od pierwszego aktu, daje wyraźnie znać, o co mu chodzi i jaki przyjął sobie cel. Pierwszy akt,  w nawiązaniu do Księgi Rodzaju Pisma Świętego, powstania świata, narodzenia Chrystusa - całej genezy katolicyzmu. Myli się jednak ten, kto wyobraża sobie, że jest to zwykłe nawiązanie do historii stworzenia. Opowiedziane w sztuce Merlin, wygląda tak, że rodzi się Chrystus, jednak tylko po to, by pójść do piekła i wydobyć stamtąd Adama i Ewę znajdujących się tam z powodu grzechu a właściwie, przez jakieś tam jabłko – „ to przez jabłko tam się znaleźliśmy”- krzyczą aktorzy.
 Na okrągłej scenie, sześciu aktorów i dwie aktorki odgrywa, również ostatnią wieczerzę, mękę i śmierć Chrystusa. Jeden z nich, pozbawiony koszulki ale w skórzanych spodniach, wciela się w postać umierającego Jezusa, ktoś dźga go w bok, a on wymownie, prezentuje mękę konania. Zaraz po tym libero, całej sztuki czyli Janusz R. Nowicki, jednoznacznie łapie część ciała, imitującego Jezusa, i wyimaginowanym nożykiem odcina fragment jego boku, podając klęczącym w kręgu aktorom, to „coś” mówiąc: „oto ciało Chrystusa” tamci zgodnie, jeden po drugim mówią „amen”! A wszystko kończy się orgią, gdzie kilku facetów, tu aktorów, w tym również były Jezus, uprawia seks z dwiema niewiastami, urządzając sceniczną orgietkę. Ciskając niezłe, wewnętrzne bluzgi, czekam na kolejne obrazoburcze elementy. Po bólach pierwszego aktu, dochodzi do momentu narodzin głównej postaci – Merlina. Trzeba tu zaznaczyć, że Merlin jest tutaj synem szatana i spełnia wszelkie jego kryteria. W myśl tej diabelskiej konwencji rodzi się on z „niepokalanej” jak podkreślają to wielokrotnie aktorzy. Sam moment narodzin jest tak obrzydliwy, że moje zjedzone dwie godziny wcześniej „żeberka w sosie winnym” prawie znalazły się na podłodze Laboratorium Dramatu, ale mimo to wytrzymałem. Bo jak się okazało warto było, bowiem zobaczyć leciwego już Janusza Nowickiego tytułowego Merlina, w akcie narodzin – kiedy, podążając za wymysłem reżysera -rzeźnika, obnaża się całkowicie z szat, pozostając już tylko w czerwonych majtkach żarówach, a la stringi - to rzecz prawie bezcenna.
Kolejne akty, i jest tylko gorzej. Jest tutaj wszystko, co może całkowicie znieważyć i opluć uczucia religijne. Biegające po scenie, pół nagie - Viviany i Ginewry, czyli kobiety - aktorki, postaci demoniczne, tańczące, snujące się tylko w bieliźnie i wreszcie uprawiające seks, to grupowy, to w wymyślnych pozycjach, to na przykład hiszpański, do wybory do koloru. Właściwie po pewnym czasie, straciłem już sens czy chodzi o Merlina czy imitacje „rżnięcia” na deskach tego teatru. Bo nie możliwe żeby chodziło tu o jakąkolwiek głęboką treść.    
Zresztą pornograficzna konwencja całego przedstawienia niesie również, nowoczesny sens, ale jakże ważny i dyskutowany. Homoseksualizm, z którego krytykami, zapewne stara się, raz na zawsze rozprawić rzeźnik Słobodzianek, ma tutaj swoje wyjątkowe miejsce. Lancelot, jeden z rycerzy okrągłego stołu, niezwykle niezłomny i prawdomówny na tle innych, kryje w sobie mały sekret – jest pedziem. Gdzieś na łące, odpoczywając po podróży w celu zabicia bestii jakiegoś smoka czy innej poczwary, spotyka innego rycerza, też niezwykle dzielnego. Nadchodzi noc, a jak wiadomo, nawet rycerze muszą spać, jest zimno, wobec tego kładą się, te niezłomne postaci, obok siebie. Lancelot, odkrywa nagle że tyłek jego śpiącego druha jest tuż, tuż, nie zastanawiając się więc, wykonuje mały ruch zaczepny, inicjując pierwsze posunięcie i małpia orgietka z udziałem dwóch rycerzyków rusza z kopyta (chciałoby się powiedzieć rusza z odbyta).
 
Tak, tak, szanowni czytelnicy tego bloga, ja ciągle opowiadam sztukę z Laboratorium Dramatu, a nie scenę, z jakiegoś taniego niemieckiego pornosa. 
 
Lancelot to postać, która ma zaskakiwać i zaskakuje. Widz dowiaduje się również, że nie może być tak całkiem pewny, jego orientacji seksualnej. Ponieważ okazuje się, że rycerz rozkochuje w sobie żonę króla Artura, Ginewrę. Zakrada się podczas pijackiej uczty na zamku do jej komnaty, i tam rzeźnik Słobodzianek, obdarowuje widza kolejną, sceną seksualną, kończącą się morderstwem jednego z rycerzy, który niewierną żonę króla, zastaje na spółkowaniu z Lancelotem. Ten jakby, z obowiązku zabija go bez zastanowienia. Opuszcza, „rozgrzaną”, Ginewrę i ucieka. Ale nie chce być sam, więc zabiera ze sobą „przyjaciela”, do którego „przytulał się” tak ładnie w nocy na łące.
Odbiorca tej sztuki niczego nie może być pewien w stu procentach, oto homoseksualista staje się bi, zło miesza się z dobrem, religijne śpiewy występują na przemian z wołaniami do szatana, demon odwołuje się do boga, nawiązanie do męki Pańskiej zmienia się w rytuał satanistyczny i tak bez końca.        
Obserwuje się tę sztukę jakby pisaną pod zamówienie. Zapytacie czyje? Na pewno wyemancypowanych lewaków, antyklerykałów i ateistów, oraz wszystkich tych którzy zamiast zastanawiać się nad opowiadaną historią, cenią sobie tanie wulgarne obrazy, byleby zaspokoić i przywołać proste instynkty. Autor tej sztuki, zrealizował również, zamierzony cel, kontynuuje krucjatę przeciwko człowiekowi i zdrowemu rozsądkowi, wcześniejsze jego dzieła, jak wspomniana w linku nasza klasa, to krucjata przeciwko Polskości, więc jego intencja wyłożona jest jasno.
Jak reagowała publiczność? W większości, klaskała i była chyba zadowolona, w pierwszym rzędzie, niewielkiej składającej się z 90 miejsc, sali dostrzegłem Adama Michnika, który próbował wywołać „owacje na stojąco”, po ostatnim akcie wstając i z zachwytem klaszcząc, jednak był chyba jedynym, tak zachwyconym widzem, bowiem reszta tematu nie podjęła, aczkolwiek oklaski wydawała energiczne. Pod ścianami snuł się również T. Słobodzianek, w czarnej bluzie z kapturem, po końcowym akcie, zabrał naczelnego Wyborczej do pomieszczenia dla Vip. Dlaczego o tym piszę? Powód jest prosty, w swojej recenzji  Gazeta Wyborcza pisze:
Dramat niezwykły, nadzwyczaj misterny, tyleż artystycznie, co myślowo. Zapewne jeden z kilku najlepszych dramatów powojennych”!!        
 
W poszukiwaniu ciekawych doznań artystycznych, rzadko sięgam po recenzje tej gazety, jednak poziom hipokryzji jej redaktorów sięga szczytów największych gór. Żeby tandetną i wyuzdaną szmirę, nazywać sztuką, kłamstwo prawdą, a gnojenie wszystkiego co religijne tym co najlepsze w dramacie, trzeba być redaktorem na zlecenie i pracować tylko i wyłącznie dla kasy w myśl odgórnie narzuconej linii.
Myślę że przy twórczości  T. Słobodzianka zasadne jest postawienie pytania - mistrz czy kretyn? Przez małe "m", oczywiście, megalomania którą przejawia w tworzeniu swoich sztuk, każe sądzić że uważa się za wielkiego twórcę, w rzeczywistości, pretendując do bycia największym kretynem jakiego wydał świat teatru.
 

 

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura